Granaty i ich wielkie skały zostają za nami, schodzimy do Koziej Dolinki na stosunkowo łatwy, chociaż dość spadzisty odcinek szlaku. I tu moment nieuwagi: stawiam nieopatrznie stopę na kamieniu pokrytym prawie niewidoczną warstwą drobnego żwiru, upadam w poprzek szlaku i... zaczynam się turlać w dół.
Na szczęście zrobiłem tylko trzy obroty, bo Zosia, która szła cały czas przed nami, nie straciła zimnej krwi i zatrzymała mnie. Chociaż i tak musiała przepuścić jeden obrót dla pewniejszego chwytu, żeby się nie stoczyć razem ze mną. A ja pamiętam tylko poślizg i ostatni obrót. Podnosząc się byłem przekonany, że zrobiłem tylko ten jeden, więc najwyraźniej miałem małą „przerwę w życiorysie”. Wolę nie myśleć co by było, gdybym zjechał na skalne rumowisko poza szlakiem... Nawiasem mówiąc, jeśli się tego samemu nie przeżyje, trudno uwierzyć, jak potężna siła wtedy człowiekiem obraca - starałem się czegoś chwycić i nie byłem w stanie zatrzymać się! W każdym razie „wróciłem z daleka” i miałem przedsmak tego, co musieli czuć ci, którzy spadali mniej szczęśliwie, i których nie miał kto łapać...
A tak - konsekwencje były nadspodziewanie łagodne: zadrapania na rękach, nogach i... na zegarku, który noszę teraz w charakterze amuletu
oraz naciągnięte więzadło w prawym kolanie. Założono mi gips, ale mnie przeraźliwie uwierał w piętę, więc zdjąłem go sobie następnego dnia i zastąpiłem ortezą. Ani śladu zadraśnięcia na twarzy, czy na głowie, a kręgosłup szczęśliwie osłonił mi plecak. Jeszcze lepiej wyszedł z tego upadku mój Nikon, który miałem na szyi. Postradał tylko osłonę przeciwsłoneczną, która musiała zamortyzować uderzenie obiektywu o skałę (widziałem, jak spada, ale nie zdołałem jej złapać), tak że nawet filtr na obiektywie nie został draśnięty i kilka minut później zrobiłem piękną serię zdjęć młodej kozicy.
Schodzimy do Murowańca - jakieś trzy kilometry z bolącym kolanem, droga się dłuży... W Zmarzłym Stawie przemywam moje zadrapania i robię sobie prowizoryczne opatrunki. Obiektyw mam za długi, żeby objął staw, ale nie bardzo mam już ochotę go zmieniać, więc fotografuję tylko wlot śniegowego tunelu, którym spływa potok.
Już po czwartej schodzimy Doliną Gąsienicową, szlak kryje się w głębokim cieniu Małego Kościelca. Daleko przed nami dostrzegam jakiś niezwykle błyszczący obiekt. Podszedłszy bliżej stwierdzam ze zdumieniem, że to sam wierzchołek Kamienia Karłowicza: był jedynym punktem jasno oświetlonym ostatnimi promieniami słońca przedzierającymi się jeszcze spoza Małego Kościelca. Niestety, z wielkim żalem musiałem zrezygnować ze zrobienia zdjęcia - aparat był już w plecaku, a kolano dawało mi się coraz bardziej we znaki. To zdjęcie zrobiłem w lipcu 2007 koło południa.
Z Murowańca do szpitala zostałem zwieziony takim TOPR-owskim Land Roverem, jak na zdjęciu powyżej - nawet nie wiem, czy nie tym samym (zdjęcie zrobiłem przed „Murowańcem” niemal dokładnie rok później - 22 lipca 2010). Nie wyobrażacie sobie, jak przeraźliwie trzęsie taka terenówka na w miarę równym - wydawałoby się - szlaku! Figuruję nawet w kronice TOPR-u (ostatni zapis pod datą 23.07). Tyle tylko że ujęto mi tam sporo lat - dobrze, że zostało chociaż tych pięć